Wiecie jak to jest obudzić się pewnego poranka i zdać sobie sprawę, że gdzieś tam umknęło Wam trzy lata z Waszego życia. Kto by liczył te noce przerywane płaczem, ślady brudnych stóp na białym dywanie. Kto by odmierzał czas ilością rozsypanych klocków, centymetrów zaznaczanych na framudze drzwi. Po prostu budzisz się i wiesz, że stoi obok Ciebie człowiek, który z Twojej krwi i kości i bez niego już nic i nigdy.
Mija trzy lata od dnia, gdy urodziła się we mnie matczyna potrzeba opieki. Świat nie stanął z tego powodu w miejscu, nie spłynęła na mnie magiczna łaska mocy i jak milionych innych przenosiłam na rękach małe życie. Nie wiem, czy wykorzystałam ten czas najlepiej jak było to możliwe, ale wiem, że inaczej nie umiałam. Często zastanawiam się, gdzie bym dziś była, gdyby nie ta moja mała, czy nadal potrafiłabym robić głupie miny do lustra, zakładać miskę na głowę i udawać, że to korona. Pewnie nasze drogi spotkać musiałyby się w innym miejscu i czasie.
Moja trzylatka często udaje, że jest supermanem, wkłada majtki na spodnie i podnosi ręce do góry z wiarą, że poleci. Czasami zakłada moją bluzę z kapturem i udaje Gandalfa i świętego Mikołaja, wołając przy tym równie święte ho ho ho. Gdy podaję jej banana, przykłada go do ucha i zaczyna wykręcać numer do babci i dziadka. Uczy się chodzić na wysokich obcasach, szurając nimi przy każdym kroku, maluje się czerwoną pomadką od ucha do ucha, dosłownie. Ma taką szczególną zdolność płakania z każdego z trzystu nieważnych dla mnie powodów i zmieniania uśmiechem, jednego smutku w tysiąc radości.
Cała naprzód Saro, sto lat, cała naprzód córeczko…