Wiecie co mnie rusza? Zmarnowany talent. Ten, który spotykamy na ulicy, robiący pierścionek z kawałka druta i kolorowej perełki. A potem z tym pierścionkiem biega moja córka i nie chce go oddać za żadne skarby świata.
Ponoć wystarczy kupić bilet na pociąg, stanąć na właściwym peronie w porę i pozwolić, aby zabrał nas turkot kół.
To trzeba lubić, a nie każdy lubi.
Nie mam odwagi odbierać dzieciom tej magicznej atmosfery bajek, gdzie dobro zawsze zwycięża, gdzie każda księżniczka ma swojego księcia na koniu, gdzie rany goją się za sprawą pocałunków.
Tegoroczny Share Week Andrzeja Tucholskiego jest dla mnie ogromnym wyzwaniem osobistym.
To będzie historia pewnej emigrantki, która mnie poruszyła. Bo z jeden strony myślę sobie, że jak ona mogła, to ja też mogę wiele.
Wyobraźcie sobie, że jest taki sklep, który od podłogi do sufitu wypełniają herbaty. Różne ich rodzaje i smaki, zapachy i formy. Można tu na miejscu zaparzyć herbatę, kosztować, próbować, wąchać i mieszać różne rodzaje liści, do uzyskania pożądanego aromatu.