To trzeba lubić, a nie każdy lubi. Bo to trzeba przedrzeć się przez historię tysięcy małych przedmiotów, obedrzeć je z kurzu, niechcianej zasłony zaniedbania i zobaczyć coś więcej niż tylko zniszczenia. Bo to trzeba uwierzyć w ich nową odsłonę i dać im szansę i dom albo chociaż miejsce przy stole.
Jeśli mnie zapytacie, czy jest jakaś rzecz, której żałuję z czasów w mojej młodości, to odpowiem Wam bez wahania, że to właśnie nauka (dokładniej nie nauka)
Wiecie co mnie rusza? Zmarnowany talent. Ten, który spotykamy na ulicy, robiący pierścionek z kawałka druta i kolorowej perełki.
Nie mam odwagi odbierać dzieciom tej magicznej atmosfery bajek, gdzie dobro zawsze zwycięża, gdzie każda księżniczka ma swojego księcia na koniu, gdzie rany goją się za sprawą pocałunków.
Ponoć wystarczy kupić bilet na pociąg, stanąć na właściwym peronie w porę i pozwolić, aby zabrał nas turkot kół.
Tegoroczny Share Week Andrzeja Tucholskiego jest dla mnie ogromnym wyzwaniem osobistym.
To będzie historia pewnej emigrantki, która mnie poruszyła. Bo z jeden strony myślę sobie, że jak ona mogła, to ja też mogę wiele. A z drugiej strony aż miło popatrzeć, jak naszym rodakom za granicami kraju coś się udaje i to polskie dobre świadectwo leci w świat.