Dzisiaj z opóźnieniem zerwałam ostatnią kartkę z kalendarza z napisem august. Nie wiem jak Wam, ale mi ten sierpień uciekł pomiędzy palcami. Dużo rzeczy udało mi się zrobić, wiele miejsc zobaczyć. Spotkałam kilku ludzi, którzy na zawsze pozostaną w mojej pamięci, którzy pomogli mi, gdy byłam w potrzebie. Zdobyłam się na odwagę, by zmienić to, do czego wcześniej ze strachem podchodziłam. Przeżyłam. Pobiłam swój rekord efektywności, udowadniając wszystkim, że mogę rozciągnąć dobę. Sierpień to też kilka nowych przepisów na chleb i lody owocowe, opalone stopy, wyjeżdżone kilomery i wyprawy pociągiem w poszukiwaniu morskiej piany i jodu. I o tym właśnie dzisiaj, o Broadstairs- najpiękniejszej plaży w hrabstwie Kent.
Wyjechałyśmy wcześnie rano, mając nadzieję, że ominiemy tłok i głodnych morza ludzi. A tymczasem, całą podróż pociągiem stałyśmy w przejściu tuż obok drzwi wejściowych. Zabawne co ludzie zabierają ze sobą jadąc nad morze. Parasole, dmuchaną gumową kaczkę, wiadro, składane krzesło turystyczne, usmażoną rybę z frytkami w gazecie. Pociągi jadące wprost na plaże zawsze pachną kremem do opalania i potem. W tym przejściu gdzie stałyśmy całą godzinę i trochę, na szczęście był przewiew i dobry widok z okna. Mówią, że Kent to ogród Anglii i tak właśnie jest. Bardziej zielonych pól i lasów nie znajdzie się nawet w samych ogrodach królewskich w Londynie.
Od stacji do plaży jest dziesięć minut piechotą, nie da się zgubić, trzeba po prostu podążać za tłumem, mieć na widoku tą żółtą dmuchaną kaczkę i iść tuż za nią. Samo Broadstairs jest bardzo pięknym miejscem, pełno tu kolorowych angielskich drzwi oraz małych second handów i sklepów z antykami i używaną odzieżą. Prawie kupiłam sobie sukienkę w kwiaty z wieszaka koło prześcia dla pieszych, nie wiem sama, co mnie wtedy tak wzięło, chyba upał. Miałyśmy ochotę wstąpić do pubu za rogiem, na coś zimnego do picia, w dużym kuflu, ale wszystkie drobne wydałyśmy na owoce. Miła pani z warzywniaka pokroiła nam arbuza na kawałki i zapakowała w reklamówkę, z którą później targałyśmy się po plaży, brakowało nam tylko skarpet do sandałów do kompletu.
Na samą plażę można zjechać windą, do której prowadzi długa kolejka, a my znów za tą kaczką, ale dzieciom się podobała i nawet kwakały do siebie pod nosem. Największym hitem jednak, okazało się zbieranie kamieni i oglądanie jednego kraba w dziwnym różowym kolorze. Zabrakło nam odwagi, aby wejść w morze głębiej, ale za to uciekać przed silnym przypływem nam przyszło i teraz wyobraźcie sobie co ratowałam pierwsze. Wiadomo, tę reklamówkę, a później wózek, namiot i tą moją małą.
W tej ucieczce przed falami zgubiłam gdzieś krem do opalania, za to znalazłam złoty kolczyk, nawet ładny. Położyłam go na schodach przy zejściu z plaży, może ktoś znajdzie i znów będzie miał do pary. Z plaży poszłyśmy na lody kokosowe, najlepsze jakie jadłam w życiu, robiłyśmy sobie zdjęcia brudnych rąk, głupie miny do odbicia wystawy sklepowej.
Do pociągu powrotnego miałyśmy jeszcze chwilę, więc patrzyłyśmy za siebie, na to miejsce, niczym zaczarowane. Na to Broadstairs, w którym mogłabym zamieszkać. W którym mogłabym codziennie rano biegać brzegiem tego morza, oglądać jego zachody słońca, czuć ten zapach piasku i wody. Mogłabym tu przez te drzwi kolorowe wychodzić z domu i trzaskać nimi za sobą. Mogłabym tu żyć, do szkoły, do pracy, jadać rybę wprost z kutra, do glonów morskich bym się przyzwyczaiła. Mogłabym tu wszystko, tak tu pięknie.
Przed samym wyjazdem dobiegła nas wiadomość, że w miasteczku obok, troje ludzi porwała zła woda, uratowano tylko jednego z nich. Ale nie tutaj, tu w Broadstairs plaża nadal tętni życiem i nic się nie zmieniło.