Lipiec jest nasz. A właściwie to mojej małej, bo już od początku lata snuje ona plany urodzinowe i od tygodni powtarza, co by chciała dostać w prezencie od birthday fairy.
Dzisiaj będzie o marzeniach, a właściwie o takim jednym, które spełnia się gdzieś obok mnie, a ja mam szczęście być tego jakąś cząstką malutką.
Nikt nie ma wyłączności na pomaganie, a jeśli robimy wszystko co w naszym mniemaniu możemy najlepiej, to wystarczy. Nie wierzcie jeśli ktoś twierdzi inaczej.
Wiecie jak to jest obudzić się pewnego poranka i zdać sobie sprawę, że gdzieś tam umknęło Wam trzy lata z Waszego życia. Kto by liczył te noce przerywane płaczem, ślady brudnych stóp na białym dywanie. Kto by odmierzał czas ilością rozsypanych klocków, centymetrów zaznaczanych na framudze drzwi.
To będzie historia z prawdziwego zdarzenia, taka co to się nie zdarza codziennie, tylko od święta. Albo chociaż z jakiejś mniejszej okazji.
Przepis na zieloną kanapkę jest bardzo prosty, wystarczy ogródek, albo doniczka na oknie.
W Margate pierwszy raz byłam w 2009 roku, w lipcu w pełnym słońcu, gdzie turystów było tak wielu, że trudno było poruszać się po plaży.