Każde święta są szczególne w jakiś sposób, bo są albo pierwsze z kimś lub bez kogoś, albo ostatnie tu czy tam. Ja od samych świąt wolę to oczekiwanie na nie, tę bezkarność kolejnej kostki czekolady, kieliszka wina i maku w zębach. Lubię ten uśmiech na twarzach obcych ludzi, mijanych przypadkiem gdzieś na ulicy, dobroć, która nagle się wynurza zza pleców nawet największego gbura. To wybawienie, gdy kończę zakupy, wracam do domu i mogę przy świecach siedzieć pół nocy. I nikogo nie dziwi, że się w dziecko zmieniam i pachnę piernikiem.
Od wczoraj stałam przy garach, co tu dużo mówić. Czułam momentami jak cała wiedza kulinarna moich przodków przepływa mi przez ręce wprost do tych garów. Ta tradycja, której jestem winna dwanaście potraw, biały obrus, karpia i śliwki. Ten zwyczaj, którego nie mam odwagi łamać, mimo, że strach mniejszy niż przed ciemnością.
A dziś przyjechała ciocia, wzięła na kolana, dała dotknąć, przytulić. Nie wiem ile ta moja z tego całego czekania rozumie. Dla niej to pewnie całkiem normalne, że ciocia ma brzuch jak tato i że za dzień, za dwa pojawi się ktoś malutki, ktoś kogo będzie tulić mocno i tak samo mocno zabierać mu wszystko.
Najbardziej lubię to czekanie na coś, tremę w gardle przed najlepszym. Tę chwilę tuż przed, kiedy jeszcze wszystko jest możliwe, kiedy wyobraźnia szaleje. Kiedy mogę jeszcze wygrać w lotka, otworzyć największy z prezentów, zdobyć to, co na wyciągnięcie ręki.
Później zostaje już tylko rzeczywistość, która weryfikuje wszystko.
Wszystkim WAM, którzy tu zaglądacie regularnie i tym którzy ze mną od czasu do czasu życzenia składam. Bądźcie szczęśliwi w tym czekaniu na lepsze jutro!
Tulę strasznie mocno dziękując za to że tu jesteście!
To mówiłam ja, Domcia 🙂