Uwielbiam patrzeć na małe dziewczynki w sukienkach baletnic, modnych spodenkach na szelkach i bluzeczkach z kokardkami. Rozczula mnie to strasznie. Myślę, że Sara pewnego dnia będzie do mnie miała żal, że ja ją w sukieneczki nie ubieram.
A czemu nie ubieram?
Bo mnie szlak trafia, gdy więcej czasu mi zajmuje „instalacja” danego stroju niż zmiana pieluchy.
Ostatnio Paul mówi do mnie, że jego rodzice przyjeżdżają na wizytę i może bym małą ubrała w jakąś sukienkę dla odmiany. Więc żeby nie było, że się nie starałam znaleźć czegoś co by sprostało moim oczekiwaniom, przejrzałam wszystkie ubrania jakie mamy i ręce mi się załamały.
Gwoli wyjaśnienia- większość ubranek jakie posiadamy, są to rzeczy nam dane, albo przez rodzinkę, albo koleżanki z pracy, albo kogoś tam innego. Ja sama kupiłam małej może z 4 sztuki w sumie.
No i tak oglądam te piękne sukieneczki, które dostałam, dotykam, zachwycam się kolorem i krojem i w głowie już widzę, że te guziczki na plecach, to będą Sarę irytować, a ten zamek błyskawiczny to porani jej szyję, a tamte gumki na ramionkach to za ciasne, a ta sukienka nie ma możliwości otwarcia od strony pieluchy, a to naszycie to ją podrapie, a to elastyczne, a tamto sztuczne i tak mogłabym wymieniać w nieskończoność.
I ręce mi opadły, bo wyszło na to, że moje dziecko do okresu własnych decyzji będzie chodzić ubrane w bodziaki i pajace. Takie życie Sara, wybaczyć matce musisz.
No, ale żeby nie było, żem taka wyrodna matka, to gdzieś tam na dnie szuflady, znalazłam sukienkę dla księżniczki. Dziadkowie byli zachwyceni!