Początek grudnia, mikołajki, to taki dzień w roku, który jest wyjątkowo pracowity dla mnie. Rano w sobotę idę do pracy do Polskiej Szkoły, tam jak zwykle lekcje, zadania domowe, oceny do dziennika. Później szybkie rozkładanie krzeseł, strojenie choinek, zwijanie losów na loterię. Ustawianie stołów z białymi obrusami, budowanie groty świętego i w końcu szybki powrót do domu po dziecko. Zmiana ubrania, lunch w biegu. Wracamy do szkoły dwie godziny później i się zaczyna.
W tym roku na mikołajkach w Polskiej Szkole udało nam się gościć ponad 120 dzieci z rodzicami i dziadkami. To niesamowity wynik, zważając na to, że jeszcze kilka lat temu nie było nas więcej niż garstka. To taka nasza tradycja, którą pielęgnujemy razem z całą społecznością polską z okolic. Rodzice włączają się w budowę groty dla Mikołaja, sami się za niego przebierają co roku, przygotowują przekąski, pieką ciasta i starają się tak jak i my, aby dzieci miały magiczny wieczór. Sara, jak to Sara, wyczekiwała spotkania z wielkim podnieceniem, narysowała nawet dla świętego Mikołaja rysunek, który obiecała osobiście podarować. A czy podarowała? To tylko sam święty wie…
Mikołajki to jedna z tych imprez charakterystyczna dla polskich szkół poza granicami kraju, których nie można odtworzyć w innych warunkach. Bo nie da się tego dziecku zapewnić siedząc w domu i jedynie ucząc go samemu o polskich zwyczajach. To jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć, dlatego ja tak zawsze zachęcam do stacjonarnej polskiej edukacji. Bo o ile czytanie i pisanie można z dzieckiem sukcesywnie ćwiczyć w domu, tak spotkania z kulturą i tradycją oraz obcowanie z żywym polskich językiem, jest możliwe tylko przez aktywny kontakt z nim.
Opowiadałam Wam historię o czerwonej sukience? Początkowo miał być to czerwony szlafrok, którego ta moja mała używa, bawiąc się i udając, że to ona sama jest Mikołajem. Rozdaje nam wtedy prezenty wyciągane z poszewki na poduszki. Uparła się, że pójdzie w szlafroku i koniec, nie przegadasz, a do tego czapka zimowa na dokładkę. Ale wiadomo, w szlafroku nie wypada na imprezę, nie pasuje do srebrnych bucików weselnych. I tak chwilę przed sobotą koleżanka oddała nam worek ciuchów po swoich córkach, a w tym worze czerwona sukienka na górze. Tak jakby czekała na dobrą chwilę.
Ostatnio na lekcji uczniowie pytali mnie czy Mikołaj istnieje tak naprawdę, tak na sto procent, czy rzeczywiście przynosi podarunki, czy aby na pewno. Taka dociekliwość dzieci, ostatnie lata, gdy ta magia jeszcze w nich się tli i tak niewiele trzeba, by to wszystko zniknęło na zawsze. Pomyślałam sobie, że my tam w niego wierzymy, w końcu przyniósł nam tę sukienkę. A im odpowiedziałam, że nigdy się nie dowiedzą czy Mikołaj istnieje, jeśli przestaną w niego wierzyć.
-.-
Lubię w mojej pracy to, że mogę znów poczuć się dzieckiem, że zakładając śmieszny strój, nikt się ze mnie nie śmieje. Że myląc kroki w tańcu, nikt nie patrzy na mnie z żalem. Że często zaciera się u nas ta granica polskiego patetycznego nauczania, a zrozumienie i pewnego rodzaju równość, jest dużo ważniejsza niż rozporządzenia i ustawy ministrów. Lubię ten klimat, tych ludzi, przyjaźnie, które gdzieś po drodze dołączyły do mojego życia. Wspólne wartości i czas, który nas wszystkich łączy na trochę.
Wiecie co jeszcze lubię w tej mojej pracy? Ten moment, gdy po całym szkolnym zamieszaniu, zamiatamy sale, czyścimy po sobie, gasimy światła i zamykamy szkołę. Ten moment, w którym czuję ogromną satysfakcję i pozytywne zmęczenie. Tę chwilę, w której zamykam dziennik szkolny i patrzę na kogoś, kto stoi za tymi ocenami w nim. Tę chwilę, gdy mówię sobie, że znów się udało i że nie czuję, że jest to moja praca ani przez sekundę.
A za miesiąc znów kolejna impreza i zaczniemy wszystko od początku…