Miałam zacząć inaczej, mi tu podpowiadają, że muszę wspomnieć o hrabim Johnie Montagu, bo inaczej to nie będzie to samo. Więc przed laty, w tym oto malowniczym miejscu żył sobie czwarty hrabia Sandwich, polityk, brytyjski arystokrata, taka tam powtórka z historii. Jak to w tamtych czasach bywało, mężczyźni parali się dwiema rzeczami, kobietami i hazardem. I tak to nasz hrabia John Montagu, którego swoją drogą, nazwisko brzmi prawie jak niemiecki poniedziałek, grał sobie nieprzerwanie przez ponad dobę, w jedną ze swoich słynnych gier karcianych. A kiedy się zmęczył i zgłodniał, kazał sobie przynieść dwie kromki chleba i wołowinę. Nie chcąc sprzątać stołu zastawionego kośćmi do gry, kawał wołowiny włożył między chleb i tak zagryzł pierwszą kanapkę. Inną wersją tej kulinarnej historii jest opowieść o tym, jak to hrabia, po udanym polowaniu, powrócił wygłodniały do swojego domu. Służba miała akurat dzień wolny, więc on sam przygotował sobie posiłek z tego, co pozostało w kuchni. Wykorzystał resztki pieczeni, sera, ryby, poukładał to wszystko jedno na drugim, skosztował i zachwycił się nie tylko smakiem, ale i swoim geniuszem. Natychmiast udał się do klubu, gdzie o swoim niesamowitym odkryciu opowiedział swoim znajomym. I tak setki lat później ludzie zajadają się sandwiczami serwowanymi na tysiąc sposobów.
I powiem Wam, że mnie dziwi tylko jedno w tej całej kanapkowej sprawie. Wydawać by się mogło, że miasteczko z taką historią w tle będzie kolebką sklepów, barów i restauracji, w których głównym posiłkiem będą właśnie sandwiche, ale nic bardziej mylnego. Jedyne kanapki jakie tu dostaniecie to SUBWAY postawiony tuż przed wjazdem do miasteczka. Trochę smutne i bardzo rozczarowuje, zwłaszcza turystów, którzy przyjeżdżają tutaj, mylnie prowadzeni przez nazwę.
Mnie natomiast Sandwich zachwyciło klimatem, którego nie doznasz w metropoliach i centrach Europy. Taka wioska, w której żyje około 6 tysięcy osób, każdy zna swoje imię, a przynajmniej rozpoznaje każdą twarz. Dlatego ja, od razu byłam namierzona jak ktoś z zewnątrz i wszyscy uśmiechali się do mnie niczym do chińskiego turysty z aparatem. To miejsce przypomina mi trochę Polskę, szczególnie tą agroturystyczną jej część, mur pruski, budynki mieszkalne liczące setki lat, małe uliczki, rzeka, w której kąpią się latem chłopcy i odważne dziewczyny. I czasami pachnie tutaj paloną trawą i rowami. Może dziwne skojarzenia, ale tak właśnie jest.
I drzwi. Jakbyście kiedyś mieli wątpliwości, gdzie można znaleźć najpiękniejsze drzwi świata, to właśnie tutaj. Momentami ma się wrażenie, że już wszystkie kolory wyliczone zostały na palcach, a tuż za rogiem kolejny, niepowtarzalny. Sandwich zasypia wraz z zachodem słońca na rzece. Tylko miejscowy bar i kilka pubów wciąż pachnie smażoną rybą i zaprasza na frytki.
Sandwich to miasto ludzi starszych, młodzi wyjeżdżają do większych miast gdzie szanse na prace i rozwój większe. I ja się w sumie nie dziwię, bo młodzi chcą się wyszaleć, przeżyć, zobaczyć, a tu co, jedno kino na krzyż, biblioteka, klub seniora, jeden supermarket, szkoła, plac zabaw i park, w którym szare wiewiórki. Była tu kiedyś ogromna firma Phizer produkująca lekarstwa. Gdy mówię ogromna mam na myśli olbrzymia, gigant jak całe to miasto. W tamtym okresie to nawet nikt nikogo nie pytał, gdzie ten drugi pracuje, bo było wiadomo, że tam. Firma przeniosła się gdzieś za morze, a po niej zostało tysiące biur i parkingów, które pewnie niedługo zamienia się na supermarkety, chociaż mogłyby w las.
Można tu też kupić wędkę, ponton, koło ratunkowe i oczywiście łódź. A później wypłynąć na suchego przestwór oceanu, ale to już całkiem inna historia…