Taki Londyn, w którym bywam dwa razy do roku, w którym nadal słychać muzykę Beatlesów, w którym spotykam ludzi pierwszy raz w życiu i rozmawiam z nimi, tak jakbym znała ich od zawsze. Takie miasto, gdzie rzeka szersza niż ramiona i zegar odmierzający tylko szczęśliwe godziny.
Trzeba wstać wcześnie rano, spakować wodę, bułki maślane i bilet, potem zdążyć na pociąg, samolot, metrem dojechać do celu. Przejść razem trzy mile i trochę, wypić butelkę wina, objeść się do bólu, przepłakać sekrety, zdjęcie na pamiątkę zrobić, zmarznąć jak cholera, by wrocić do domu z uśmiechem na twarzy.
Myślę sobie, że czasami warto rzucić wszystko w kąt, codzienność zostawić komuś innemu. W taką podróż się wybrać z sama sobą. Bez tej metki żony czy matki, bez tej ciągłej myśli, że coś trzeba, że dom trzeba trzymać w garści, ją trzeba trzymać w ramionach, jego się trzymać blisko. Bez tego liczenia godzin do wieczornej kąpieli, kolejnego ciepłego posiłku. Bez ciągłego odkładania rzeczy na miejsce, czyszczenia małych rączek, czytania książeczek.
Trzeba, bo inaczej można zwariować.