W Anglii żyję już ponad dziesięć lat, to i do większości rzeczy się już przyzwyczaiłam. Zresztą wszystko, co dziwiło i zaskakiwało mnie na początku mieszkania w UK, zaczyna dzisiaj być dla mnie bardziej logiczne, a nawet jeśli nie, to nauczyłam się żyć z tymi angielskimi dziwactwami. Potrafię też z łatwością rozpoznać, jak długo ktoś inny jest w Anglii. Jeśli ktoś podnieca się dwoma kranami i brakiem kontaktów z prądem w łazienkach to pewnie dopiero zaczyna swoją przygodę z emigracją. Na chipsy octowe wkładane do kanapek narzekają tylko Polacy, którzy mało w życiu kosztowali.
Ale dzisiaj nie będę Wam pisać o takich drobnostkach jak okna otwierane tylko na zewnątrz, sznurki zwisające z sufitów zamiast normalnego włącznika światła czy paraliż na ulicach i drogach, gdy tylko spadnie dwa centymetry śniegu w grudniu. Pomyślałam, że podzielę się z Wami rzeczami, które w ostatnim czasie strasznie mnie irytują i sprawiają, że utwierdzam się w przekonaniu, że Anglicy to strasznie mało zaradny naród. Mam ciągle wrażenie, że tu każdy jest dobry tylko w jednej wąskiej dziedzinie i ludzie są strasznie mało samowystarczalni i obrotni.
Może rzeczywiście jestem przyzwyczajona do polskiej zaradności, gdzie każdy facet w domu to złota rączka i kran dokręci, słoik otworzy i ścianę wytapetuje. I każdy wie jak zrobić dżem, płot postawić, zaszyć dziurę w spodniach czy ugotować obiad dla pięciu. I wiem, że wynika to z tego, że my musimy tacy być, bo jak sobie nie zrobimy, to nie będziemy mieć, a nie każdego stać, aby zatrudniać fachowców od wszystkiego. I może jesteśmy lepiej wykształceni we wszystkim, bo w Polsce jest taka moda, że każdy na studia ciśnie i ludzie muszą się dokształcać w nieskończoność. A tutaj nie trzeba ani studiów, ani pracy, bo przecież są benefity. A jak są benefity to już nie ma potrzeby, żeby inwestować w siebie i być mądrzejszym niż reszta. Więc siedzą latami młodzi w domach, pracując po 16 godzin w tygodniu, bo nie opłaca się im ruszyć tyłka do pracy na etat, bo stracą dodatki i taxy credity i dopłaty do mieszkań. A później starzeją się i już do pracy nie pójdą, bo to otyłość, demencja i niezdolność do pracy.
Od kiedy stałam się mamą do listy angielskich absurdów doszły kolejne rzeczy, które doprowadzają mnie do furii. Macie podobnie?
APTEKI, w których nikt nic nie wie
Oj, wybaczcie to niedopowiedzenie. W aptekach wiedzą tylko jedno, że na wszystko jest dobry paracetamol 😉 A tak na poważnie, to niestety farmaceuci w angielskich aptekach nie potrafią efektywnie obsłużyć klienta. Nie ma co liczyć, że ktoś w aptece poda wam tańsze zamienniki lub doradzi w razie nagłych sytuacji, bólu ucha, wymiotów u dzieci czy wysypki na udach. Zwykle odpowiedź jest taka sama, trzeba iść do lekarza, a jedyne co pani w aptece może dać do środki przeciwbólowe, elektrolity i ewentualnie maść na ugryzienia. Dokładnie wszystko to, co można spokojnie samemu kupić w supermarkecie. Wielokrotnie sama spotkałam się z sytuacją, gdzie aptekarka patrzyła na mnie jak na wariatkę, gdy chciałam kupić witaminę d dla dzieci czy coś na wymioty. A gdy już pytałam o skład jakiegoś leku, to farmaceuta czytał przy mnie ulotkę załączoną do syropu czy pastylek. Aptekarze angielscy nie mają pojęcia, czy jakiś lek można brać w czasie karmienia piersią i chyba już z czystej wygody, wszystkie ciężarne szukające pomocy w aptece wysyłane są do lekarza. No tak, lepiej dmuchać na zimne niż później mieć czyjeś zdrowie i życie na sumieniu.
BREAKFAST CLUB pożal się Boże
Angielskie świetlice szkolne od roku spędzają mi sen z powiek. Łączę się pewnie w bólu z setkami polskich rodziców, którzy stają na głowie w organizacji opieki nad dzieckiem, gdy trzeba iść do pracy. I piszę TRZEBA, bo niestety my nie mamy wyboru, nie mamy tu przecież instytucji babci, która odbierze dziecko ze szkoły. Breakfast Cluby w angielskich szkołach są w większości płatne, ponieważ prowadzone są przez zewnętrzne firmy, które są podwykonawcami usługi, zleconej przez szkołę. W Polsce zwykle to szkoła zatrudnia trzy, cztery panie świetliczanki na etat, które normalnie pracują jak nauczyciele. Ale to by było za proste dla Anglików.
Więc te Breakfast Cluby otwarte są w dziwacznych godzinach, od około 7.30 rano. Więc jeśli ktoś zaczyna pracę na 7 albo nie daj boże na 6, to ma problem. Nie wiem dokładnie jak szacują sie koszty świetlic w całej Wielkiej Brytanii (wiem, że są szkoły, gdy te kwoty są dużo niższe), ale u nas w szkole, poranna świetlica to koszt 4 funtów za dzień. 4 funty za godzinę opieki, bo córka może iść do klasy już na 8.30. Pięć poranków to koszt 20 funtów za tydzień:) A teraz przechodzimy do After School Club. Dzieci kończą szkołę około 15 godziny i mogą być w świetlicy do 18. Koszt takiej przyjemności to około 12 funtów za dzień. 60 funtów za tydzień. Nawet jeśli ktoś pracuje do godziny 15 to i tak musi korzystać ze świetlicy. Nobel dla tego, kto wytłumaczy mi sensowność tych świetlic.
Mogłabym też napisać o sześciu przerwach w roku szkolnym na angielskie Half Termy i Banki Holiday, ale sami pewnie wiecie. Z jednej strony każda nieobecność dziecka w szkole skutkuje pieniężną karą, gdyż przecież dziecko traci tak cenne dni nauki, a z drugiej strony sześć przerw w szkole i dziecko w domu siedzi. Albo gdzieś po rodzinie i koleżankach, bo przecież rodzice do pracy muszą chodzić.
Zaczynam rozumieć, dlaczego tyle osób siedzi w Anglii na benefitach, bo tu się nie opłaca pracować, bo człowiek na te świetlice nie zarobi. Nie mówić już o zgraniu school run z pracą, bo to wyższa szkoła organizacji czasu i taktyki ofensywnej. Mam grupę koleżanek, które nawzajem sobie dzieci ze szkoły odbierają, mają całe grafiki rozpisane na rok, tak, aby każda z nich mogła pracować zamiennie.
REJESTRAJA u GP
Nie wiem czy Wam mówiłam, ale bardzo lubię tutejszych lekarzy. Może dlatego, że miałam dużo szczęścia natrafiając za każdym razem na miłych, kompetentnych ludzi, profesjonalistów, którzy zawsze rzetelnie mnie badali i rzeczywiście przepisywali mi na receptę, to co akurat było mi potrzebne. Wiem, że nie każdy ma takie dobre doświadczenia z angielską służbą zdrowia, ale mam wrażenie, że taka postawa wynika głównie z tego, że nie rozumiemy etyki i stylu pracy tutejszych lekarzy GP. Zwykle przychodzimy do GP z diagnozą postawioną przed komputerem i google, z wymaganiami co do lekarstw, które lekarz powinien nam przepisać. Obrażamy się jeśli odmawia nam się antybiotyków, które niestety, albo stety, w Anglii przepisywane są jako ostateczność, a nie jako zapobiegliwość. Dziwimy się, że paracetamol, duża ilość płynów i odpoczynek może nas wyleczyć. Oczekujemy, nauczeni przykładem z Polski, że jak jesteśmy przeziębieni, to lekarz powinien nam wypisać witaminki na odporność, syropki na kaszel, tabletki na katar.
I o ile ja murem zrozumienia stoję przed angielskimi lekarzami, to jednak metody rejestracji u GP przeklinam jak tylko mogę. Jaki jest Wasz rekord dzwonienia od 8.30 rano do GP, tylko po to, aby usłyszeć, że już nie ma miejsc na dziś i proszę zadzwonić jutro o tej samej porze, albo troszkę szybciej. I jedyne co nam zostaje to maszerowanie do tak zwanego Walk-in Center, gdzie kolejki na trzy godziny i gdzie można tam szybciej zachorować niż doczekać swojego numerka.
Podzielcie się swoimi przemyśleniami, jak radzicie sobie z angielskimi absurdami? Czy może to tylko moje odczucia, nie mające nic wspólnego z prawdą?