Macierzyństwo

na trawie

Wiosna u nas całego, łapiemy słońce, biedronki w pudełka po zapałkach. Zdejmujemy z siebie grube swetry, kilogramy tłuszczu, ciężar zimnych stóp, przez które nawet w ciepłe noce nie umiem zasnąć. Bardzo czekałam na trawę, na jej zapach po skoszeniu, na jej chłód w upały. Tak poleżeć po prostu, z główą przy ziemi i pozwolić wszystkiemu toczyć się własnym tempem. Nie przyspieszać na siłę terminów spotkań, nie spóźniać się z dotrzymywaniem obetnic, wytrwać w postanowieniach.

Siedzimy na tej trawie do rana do wieczora, jemy na niej obiad, kolację, rozwiązujemy na niej problemy dnia codziennego, śmiejemy się z siebie, kłócimy i godziny, tupiemy w nią w złości, walczymy o losy świata, przekopując coraz to nowe dziury i doły. Ta moja co trochę przybiega z brudna ręką, aby wytrzeć, z kolejnym siniakiem, aby pocałować, z kolejnym zachwytem by zarazić mnie nim.
Mamy ten kawałek trawy za oknem, ten kawałek ziemi na świecie.
Wystarczy.

 

 

 

 

 

 

Close