Pomyślałam rano, że trzeba nam wywietrzyć życie, pootwierać okna, drzwi ogrodowe na oścież. Że trzeba głowę wystawić na wiatr, pod kapturem trzymać włosy tańczące, przestać uciekać przed tym słońcem, a stawić jemu czoła. Pomyślałam, że jak już wyjdziemy z tych białych ścian to znów będzie jak kiedyś, że odpocznę, zapomnę, że zawsze mam pod górkę. Przestanę choć na chwilę drwić z ludzi, którzy narzekają, że mają ciężkie życie, nieprzespaną noc, bałagan w pokoju i czekający kosz z praniem.
Więc wychodzimy, ja udaję, że mi ciepło, ona biaga jak szalona, wskazuje swoim palcem na drzwi i mówi dom, to by się zgadzało. Potem ucieka mi w krzaki i pokazuje rączki całe mokre od wody. Wyciera je szybko w spodnie nowe, bo dla niej nie rzeczy się liczą, a coś co dla mojego świata już dawno straciło znaczenie. Potem patrzy na mnie i gdy tylko probuję jej zrobić zdjęcie ucieka prosząco, aby ją gonić. Więc gonię tą moją a ta piszczy i chichra się okropnie. Pewnie myśli, że jestem super, a ja wiem, że mogłabym bardziej.
Jaką bym była, gdyby nie to słońce w oczy?