Uwielbiam pokoje dzieci, szczególnie te z bałaganem artystycznym, kupkami zabawek przekładanymi z kąta w kąt. Krzesła, które pełnią rolę wieszaków czy szaf, skrzynie skarbów, pudła czy pufy, w których same cudowności się kryją. Ciekawią mnie szuflady pełne drobnostek, papilotów i rzeczy tak cennych, że szkoda wyrzucić. Niepozorny nieporządek, w którym dziecko zawsze znajduje wszystko co potrzebuje, taki świat magiczny, na który składają się kamienie, kasztany i sreberka po czekoladzie. Muszla z pierwszych wakacji nad morzem, urodzinowy zając od babci, pamiętnik zamykany na klucz. Wszystko tak cenne, tak kochane, bo od mamy i wszystko tak bliskie, tak swoje, że konieczne do życia.
Uwielbiam pokoje z duszą dziecka, nie te wystylizowane przez projektantów, z najmodniejszymi meblami, tapetami i zasłonami pod kolor pasujący do tęczówki oka, nie te z katalogu na topie, odmierzone od linii, wyważone do grosza, kupione na kredyt. Lubię pokoje, gdzie pachnie gumą balonową przyklejoną do stołu, gdzie zamiast metra, wzrost odmierza futryna drzwi, gdzie pod łóżkiem nie tylko potwory, ale i sanki czekające na śnieg. Takie, które skrywają pod poduchą najskrytsze sekrety dziecięcego świata a spod dywanu wychodzą delikatne smugi dziecięcych marzeń.
Pokoje, gdzie więcej serca niż szpanu, gdzie wygoda ważniejsza niż design, gdzie więcej dziecka niż dorosłego.