Lubię takie dni we troje, kiedy ani praca, ani obowiązki nie trzymają nas daleko od siebie. Wychodzimy wtedy wszyscy razem na zakupy, ta moja mała ciągnie nas na stoisko z bułkami. Zawsze wtedy pytam się w duchu, czy są jakieś dzieci nie lubiące suchego chleba? Mimo, że trzymamy się listy zakupów, ona ładuje do koszyka wszystko co potrafi zdjąć z najniższej półki sklepowej. I tak przy kasie lądujemy z kocim żarciem, ciastem dla dietetyków, workiem zapachowych świeczek i pudełkiem żarówek, których wcale nie potrzebujemy.
Wychodzimy ze sklepu, a ta mała ciągnie nas do wyjścia tylnego, stamtąd bliżej do parku. Trzyma tę bułkę w ręce, lalkę swoją w drugiej i pędzi jak szalona, krzycząc abyśmy sie pośpieszyli. Schodami na deptak, z deptaku na plac zabaw. A później wygina się i pozuje dumnie, skacząc z jednej nogi na drugą. Wchodzi na drewniany zamek, zjeżdża na tyłku z samej góry, musimy patrzeć, bo inaczej woła look at me daddy, look at me mamo! Zawsze wtedy pytam się w duchu, czy są jakieś dzieci nie lubiące popisów. Idzie oglądać rzekę i statki na niej, dokładnie wie, kiedy jest przypływ i każe się podnosić na ręce, by podziwiać most w tle i auta na nim malutkie.
Kiedy już czas wracać, łapie nasze ręce i trzymamy ją po środku. Skacze w górę opierając się na nas i tak opierać się bedzie jeszcze przez kilka dobrych lat. Będziemy przy jej boku przez większość jej życia, by puścić pewnego dnia te ręce ciepłe, pozwolić uciec z ramion, by mogła pozować dla kogoś innego. Patrzymy z dumą jak dorośleje, dojrzewa, jak staje się tym wszystkim czym my, nigdy nie mieliśmy okazji się stać.
Zawsze wtedy pytam się w duchu, czy są jacyś ludzie mający tyle szczęścia co my?