Jedziemy do Polski. Od tego wiatru, którego mam po końce włosów, który szumi mi w uszach, przewraca życie do góry nogami. Od codziennej rutyny, od obowiązków, od bycia zawsze na czas i pod telefonem. Chciałabym napisać, że jadę do domu, ale już ani meldunku, ani siebie sprzed lat tam nie znajdę. Więc lecimy do ludzi, którzy się doczekać nie mogą. Po uśmiech.
Pakujemy torby i mówię do tej mojej dla kogo wieziemy te wszystkie pudła i paczki, a ta krzywi buzię i poprawia mnie słusznie: Sara, Sara! Więc dla niej też coś pakuję, aby nie czuła się pominięta. Pytam jej co jeszcze mamy zapakować, a ta ciągnie za sobą największą maskotkę, jaką mamy w domu, buty Paula i widelec znaleziony pod sofą.
Jak zwykle torby za małe, kilogramy zbyt ciężkie, lista rzeczy, które muszę spakować wciąż rośnie. Bilety wydrukowane, paszporty schowane, jeszcze tylko szczotka, krople do oczu i paczka chusteczek. Jeszcze tylko usiąść na krzesle przed wyjściem z domu.
A za oknem chmury czarne, pewnie będzie padać, deszcz zmusi nas do pośpiechu.
Taka to podróź, po jeden uśmiech.