Ja chyba jestem jakaś niereformowalna, staroświecka i po prostu dziwna. Albo już sama nie wiem co ze mną jest nie tak.
Ostatnio wdałam się w dyskusję na temat MAKIJAŻU DO PORODU.
I w sumie jakoś tak nie wiem sama po co, bo dla mnie pewne rzeczy są tak oczywiste, że aż mi głupio, że dla innych nie są.
Poród-
oczywiście magia chwili, wielki podniosły moment, narodziny nowego życia, cud istnienia, czas stwarzania świata, błogostan, sranie w banie! Poród z medycznego punkty widzenia to inwazyjny zabieg, który wymaga pewnych procedur. Długotrwały, bolesny, wymęczający rodzącą, ciężki. I nie odkryję Ameryki pisząc, że każdy poród czy to siłami natury czy przez cesarskie cięcie niesie ze sobą ryzyko infekcji, zakażenia, komplikacji i powikłań.
I może to moje zboczenie zawodowe, a może czysty rozsądek i kalkulacja, ale skoro mamy możliwość zmniejszenia tego ryzyka to dlaczego tego nie robimy?
I nie chodzi mi o to, że w nieoczekiwanym momencie odejścia wód płodowych w pracy, sklepie, na spacerze mam szukać i lecieć do najbliższego zlewu jak szalona i zmywać makijaż, albo jadąc na porodówkę, usuwać tusz w pędzącej taksówce, żebym nie była źle zrozumiana.
Chodzi mi tylko o to, że nie wyobrażam sobie, że w momencie rozpoczęcia się akcji porodowej, ja zaczynam malować rzęsy, paznokcie, nakładać krem, podkład i korektor, sztuczne rzęsy, pomadkę i perfumować się, koniecznie.
Kiedyś pierwszymi słowami po rozpoczęciu akcji było: przygotować wrzącą wodę i gorące ręczniki.
A dziś dziewczyny martwią się czy wodoodporny tusz do rzęs i podkład to wystarczy.
I zadaję sobie pytania:
po co w takim razie lekarze i położne zakładają podczas porodu rękawiczki?
spinają włosy?
myją i szorują ręce?
po co się goli brzuch i krocze ciężarnej?
po co zakłada się fartuchy, maskę na twarz, sterylizuje narzędzia?
po co odkaża się łóżka, pomieszczenie, pokój w którym ma nastąpić planowany poród?
I taka moja prywatna refleksja nad tym tematem:
Kiedy myślę o moich pomalowanych rzęsach i makijażu do porodu,
to widzę siebie, siedzącą w basenie, umęczoną porodem, po 8 godzinach bóli, spoconą,
zapłakaną. Paul polewający mnie wodą, podający zimne okłady na czoło, widzę
moje łzy ściekające po policzkach, mieszające się z korektorem i bronzerem, moje zmęczone ręce ścierające pot z twarz, dotykające czoła,
wycierające łzy z oczu i dziecko, takie nowo narodzone, podane mi na
klatkę piersiową, przytulam je do siebie, do twarzy, całuję. I widzę ten pot i tusz do rzęs i podkład odbity na twarzy mojej małej córeczki, i tyle…
A nie chce tego widzieć…