Myślę, o tym śniegu co spadł dziś w Polsce, o tym szronie na szybach aut, na którym kiedyś rysowałam inicjały. Myślę, o tej górce za blokiem, z której na sankach zjeżdżałam w przemoczonych gaciach. O obitym tyłku na lodzie myślę, o skostniałych palcach od zimna, uszach czerwonych i szczypiących, o szaliku i rękawicach z dzurami na kciukach. O śniegu, na którym kiedyś robiłam anioły.
A tu nadal słońce budzi nas co rano, tutaj zielone drzewa i tylko chłód przypomina, że zima już blisko. Mówię do Paula, że polubiłby śnieg, że musi się tylko przemóc, że śnieg lepszy jest od deszczu z całą pewnością. Bo można go brać w ręce, obrzucać się nim można i na upartego jeść kulki niczym jabłka. Mówię mu, że taki śnieg by się nam przydał i bałwan w ogrodzie z marchewką i sanki po lodzie sunące i łyżwy sznurowane. Bo jak jest śnieg, to żadna noc nie jest czarna i straszna i nikt się nie gubi przypadkiem, bo po śladach można go znaleźć.
Więc szukam namiastki tej zimy i siebie szukam sprzed lat.
Dziś odpływ na Tamizie, zimne powietrze pachnie brudną rzeką. Mewy rzucają się na resztki chleba, ostatni statek cumuje w porcie. Pora wrócić do domu, jesienne liście włożyć do książki, schować do szuflady wełniany sweter, wypastować buty, ogrzać stopy, wtulić się w niego.
W tego anioła, nie ze śniegu, ale z krwi i kości, czekającego tuż obok.