Takie sny, w których stoję na środku sceny chyba, ciężko powiedzieć, bo światło oślepia mi oczy, ale poznaję ten zapach. Stare deski teatru, skrzypiące drewno z każdym mym krokiem, zamszowa kurtyna i kurz w powietrzu, niczym puder, zakleja mi twarz. Ktoś bije brawo, ktoś inny wychodzi zanim skończę mówić. Słyszę, że drzwi zamykają się z hukiem i wszyscy na wyjście zamiast na mnie patrzą. Zaczynam się pocić, reflektor ogrzewa mi czoło i wąs pod nosem. Wydaje mi się, że pamiętam tekst dobrze, że wiem o czym mówić, bo zależy mi bardzo i nie chcę się zbudzić przed końcem.
Takie życie, które szansę daje jedną nie więcej, bez drogowskazu, instrukcji i mapy do celu. I wiem co mam robić, swą rolę znam dobrze. Wstaję rano, zmywam ten kurz wczorajszy, układam włosy i plan w głowie, szukam pomocy, czyjejś ręki, ramienia. Mam pomysłów sto kilka i wiem co mam mówić, bo mi zależy. Stoję sama na środku, chcę dać więcej niż mogę, każdemu część siebie i więcej. I z czoła pot zetrzeć, odciążyć, dogodzić. I słyszę huk drzwi, rozczarowanie wychodzi.
A potem odpuszczam, o publikę nie dbam już więcej. Robię co kocham, co radość daje, dreszcz na karku i w sercu. Nie dla innych, dla siebie w końcu.
Wracają, nadchodzą, rosną w oczach.
Jak grzyby po deszczu.