Znałam kiedyś taką jedną, z którą skakałam przez rzeczkę za szkołą z czerwonej cegły, z którą wybierałam zawsze najdłuższą drogę do domu, z którą upadki i zdarte kolana. Taka przyjaźń, w którą się wrasta latami, w której głupoty tylko w głowie i brak strachu pozwalał na odkrywanie świata. Taka przyjaźń, która wybacza i rozumie bez słowa, która rozśmiesza do łez i wyciera te łzy rękawem. Później jakiś zły wiatr nas rozwiał w życia dorosłe, w których ja mama i ona mama i ocean głęboki pomiędzy.
Nidy potem nie dano mi takiej przyjaźni, bo co to za przyjaźń, co o głupoty się obraża, która nie przyjmuje przeprosin, wyjaśnień, która zatrzaskuje drzwi milczeniem, buduje mur odwróconych oczu, półuśmiechu z grzeczności. Nie wiem co zrobię, gdy wrócę do siebie, w pustce pokoju, bez świateł bijących po oczach, usiądę pewnie na chwilę w kącie jak zbity pies, ale po nocy wstanę silniejsza i sama wytrę ostatnią łzę rękawem.
Nie wiem dlaczego myślę o tym wszystkim, przecież to tylko głupoty.