Jeździmy tam gdy ładna pogoda i deszczu nie widać na horyzoncie. Gdy dzień wolny od pracy, święto lub bez okazji, tak po prostu jak sie odwiedza babcię i dziadka. Pakujemy torbę, ubrania na zmianę, zabawki, aparat, butelkę i w drogę.
Ja wolę na słono, ze szpinakiem i fetą lub kukurydzą, papryką i szynką. Nie pogardzę smażonymi lub zapiekanymi w sosie czosnkowym.
Połowa lutego mrozi nam ręcę, a my jak na złość zgubiliśmy jedną rękawiczkę. Tej mojej to oczywiście nie przeszkadza.
Taki dzień jak dzisiaj, siódma rano, pakuję śniadanie do torby, dopijam w biegu herbatę, zakładam skórzane botki, wychodzę do pracy.
Dzień zaczynamy o szóstej rano, staram się na śpiocha włączyć czajnik, odsłonić żaluzje, slalomem idę do łazienki, omijam klocki pozostawione na podłodze.
Był tort, prezenty, balony i goście i wszystko jak być powinno. I takie niedowierzanie, że już zapalamy pierwszą świeczkę na torcie.
Rzadko tutaj wylewam mój zachwyt nad postępami Sary i jakoś niespecjalnie mnie ruszają wyścigi umiejętnościowie jej rówieśników i nie mam parcia, aby była we wszystkim najlepsza i