Wyjechać jest prosto. Pakuję walizkę w rzeczy konieczne i okazuje się, że tak niewiele do przeżycia mi trzeba, bo co to jest piętnaście kilo- dwie pary spodni, kurtka, jakiś sweter rozciągnięty w praniu, notatnik z ważnymi telefonami i adresem do babci. Komórka, słownik, portfel, jakieś drobne w kieszeni na wodę.
Koniec zawsze wygląda tak samo. Na stole zostaje jedno ziarenko, jak maku malutkie, całe czarne od żalu.
Po raz pierwszy spotkałam się z nią jako dzieciak, miałam może z 10 lat, gdy zaczęli odchodzić jedno po drugim, najpierw dziadek, później babcia.
Wziął mnie nad rzekę. Sucha skoszona trawa wbijała nam się w skórę nagich stóp, ale przy wodzie było lepiej. Można było usiąść i zacząć narzekać albo chociaż pomilczeć wymownie. To pierwsze wydawało się nam wtedy bardziej na miejscu.
Oddychaj, oddychaj głęboko. Zbierz w sobie siłę, odwagi poszukaj, poproś o pomoc. Rzeczy nie zmienią się same, ale sama dasz radę je zmienić.
Wiecie co mnie rusza? Zmarnowany talent. Ten, który spotykamy na ulicy, robiący pierścionek z kawałka druta i kolorowej perełki.
Mój brzuch nigdy nie był płaski jak tafla wody lub lustra. Ściskany paskiem by nie wyprzedzał w biegu piersi, wciągnięty by dotykał kręgosłupa i chował się pod żebrami. Zawsze zbyt duży, wylany, obwisły i tłusty, bo przecież tak o swoich brzuchach myślą wszystkie nastolatki.