Ta dziewczynka z wiankiem na głowie to córka mojej kuzynki, niosła obrączki do ołtarza, w białej sukience i białych lakierkach, przejęta. Zaczarowała moją małą, która biegała za nią wszędzie i bawić tylko z nią się chciała. Ta dziewczynka z wiankiem konwalii na głowie to jeden z powodów, dla których warto było wrócić do Polski… na chwilę.
-.-
Zwykle raz do roku kupujemy bilety do Polski, tym razem padło na październik, taki zimny, że czapki i szaliki przyszło nam na miejscu pożyczać. To była jedna z tych podróży, która kończy pewien rozdział w życiu, rozpoczyna kolejny. Taka wyprawa, aby posprzątać zaległe kurzami szuflady, w które nie zaglądałam od ośmiu lat. Aby, odnaleźć bursztyn przywieziony z pierwszej kolonii nad morzem, leżący cierpliwie na dnie szafy. I pomyśleć, że ten widok z okna towarzyszył mi przez większość mojego życia. Widać mieszkanie mojej pierwszej miłości, trawnik, na którym zdzierałam kolana, ławkę pierwszego pocałunku.
Mój pokój z setką słoni na szczęście i toną książek, wciąż nieprzeczytanych. Stare notatki, zeszyty, jakiś dyplom za zajęcie pierwszego miejsca. Zdjęcie mnie samej z okresu, gdy jeszcze chodziłam w obcisłych spodniach. Wszystko to zmieściło się w kilku kartonowych pudłach, podpisanych czarnym markerem. Zamieszka teraz na ciepłym strychu, na który zagląda od czasu do czasu mały kot.
Przywiązuję się. Do ludzi i rzeczy. Zbyt mocno czasami i myślę sobie, że to chyba jedna z tych cech, która przeszkadza mi w spokojnym funkcjonowaniu. Ciężko rozstawać mi się z przyzwyczajeniami, z czasem który mija zbyt szybko. Niechętnie wyrzucam stare płyty i ciuchy zbyt małe. Jestem typem zbieracza i kolekcjonuję wspomnienia w najmniejszych nawet przedmiotach. Pytam siebie samą, jak to możliwe, że w tym przywiązaniu do wszystkiego, już tyle czasu mieszkam za wielką wodą, tak daleko od tego co mi bliskie.
Nasz wyjazd nie był idealny, trochę zabiegany i uparty jak trzylatka, która nie chce zdjąć butów. Zabrakło mi czasu, by odwiedzić gabinety lekarskie i dentystę. Nie udało nam się pójść na sesję zdjęciową do parku i w czerwonych kaloszach skakać po kałużach z łez. I pomyśleć, że wiozłam ze sobą z Anglii walizkę najpiękniejszych ciuchów specjalnie na tę okazję. Za to wyjechałam z Polski z tysiącem rad od ciotek klotek, jak to wychowywać dzieci, czym je karmić, aby zdrowo rosły i zawsze się uśmiechały.
Taka moja Polska, w której smakuje mi wszystko i gdzie toasty wnoszę najwyższe. Takie miejsce, w którym wszystkie ulice prowadzą do domu i spotykam na nich ludzi, którym nie jestem obca. Taki dom, gdzie nie martwię się o dach nad głową, gdzie pachnie czystym praniem i rano zawsze świeżą bułką, jeszcze gorącą. Takie miejsce gdzie czuję się jak u siebie, gdzie w nocy bezpiecznie, mimo że drzwi zostawiam otwarte. Gdzie odpoczywam, mimo że jestem zajęta. Gdzie zapominam o tym, że za kilka dni będę musiała wracać.
Taka moja Polska, w której ładuję baterię na gorsze dni, chwytam i nadrabiam zaległości, spotykam ludzi, wychodzę z nimi na piwo i nie płacę rachunku. Taka Polska, w której robię się na bóstwo, układam włosy, podkręcam rzęsy, zakładam sukienkę i tańczę do rana na boso. Taki dom, gdzie wszyscy znają mnie z tej ludzkiej strony, gdzie nie muszę tłumaczyć siebie od początku, gdzie zasypiam patrząc na znane mi niebo.
Taka moja rodzina, z którą wychodzę najlepiej, nie tylko na zdjęciu.
(jak myślicie, która z kuzynek jako pierwsza poprosi o usunięcie tego zdjęcia? 😉